Najnowsze
W kwietniu tego roku wziąłem udział w koncercie z okazji 25-lecia działalności grupy Varius Manx i Kasi Stankiewicz, która – po latach solowej, ambitnej, acz nie satysfakcjonującej komercyjnie działalności twórczej – postanowiła wrócić do współpracy z Robertem Jansonem. Chyba spodobał się Kasi ten powrót, bo nic nie wskazuje na to, by był to jednorazowy rocznicowy epizod (ba, na facebookowym fanpejdżu ogłoszono, że planowane są dwa kolejne lata w obecnym składzie). Pokusiłem się o recenzję tego koncertu (http://www.mjuzz.pl/powrot-do-przeszlosci/), nie wiedząc jeszcze wtedy, że wkrótce będę miał możliwość skonfrontowania tamtego wydarzenia z recitalem pierwszej wokalistki Varius Manx – Anity Lipnickiej.
Zaczęło się od tego, że we wrześniu kupiłem mojej przyjaciółce w prezencie urodzinowym bilet na słupski koncert Anity w ramach jej nowej trasy "Na osi czasu". Po bardzo pozytywnej recenzji nie miałem wątpliwości, że 6 grudnia muszę znaleźć się w warszawskiej Stodole.
Anita, przywitana gromkimi brawami, zaczęła występ od swojego pierwszego i chyba największego solowego hitu "I wszystko się może zdarzyć". W nowej, subtelnej, folkowej aranżacji utwór wydał się bardziej dojrzały, a na pewno nie tak banalny jak wtedy, gdy radia emitowały go non-stop. Miłe zaskoczenie.
Z każdą chwilą poddawałem się zaczarowaniu. Tego wieczoru zabrzmiały wszystkie największe przeboje, również te z okresu działalności Anity w Varius Manx. Nie było to jednak odrobienie pracy domowej, a prezentacja aktualnego spojrzenia na tamte piosenki. I to mnie najbardziej ujęło. Mam wszak porównanie z kwietniowym koncertem Variusów i Kasi Stankiewicz. Wtedy można było odnieść wrażenie, że wracamy do przeszłości 1:1 i artyści nawet nie próbują pokazać dzisiejszej wrażliwości. Anita wręcz przeciwnie. Do każdego utworu podeszła z ogromnym dystansem, nie bojąc się publicznych zwierzeń, że wiele z nich powstało "na kolanie" – a później przeważnie były to hity. Głośno się zastanawiała, dlaczego zawsze tak się działo, że im mocniej się starała, tym bardziej ludzie tego nie doceniali. Wykonując variusowe "Tokio", zapomniała tekstu. Nie było jednak żadnej spiny, a nawet wywołało aplauz. Dystansowała się również do pisanych dawniej tekstów, pytając publikę, czy wie, co autorka miała na myśli, gdy tworzyła utwór "Zabij mnie". Bo ona nie potrafi sobie na to pytanie odpowiedzieć To mogło tylko wzbudzić (i wzbudziło) ogromną sympatię.
"Piękna i rycerz", "Ballada dla śpiącej królewny" czy moje ukochane "Mosty" – usłyszeć te kawałki po tylu latach, to naprawdę piękna sprawa. Wróciły wspomnienia, a i owszem Przeniosłem się do innej czasoprzestrzeni, gdy Anita przypomniała utwór "I tylko noce". Co za fantastyczna aranżacja!
Gościnnie na warszawskim koncercie pojawił się John Porter, z którym Anita wykonała dwa numery, w tym ten najbardziej znany z okresu ich wspólnej twórczości – "Bones Of Love". Zabrzmiał również "Ptasiek", o którym parę miesięcy temu napisałem sporo dobrego (http://www.mjuzz.pl/dziewczyna-z-rzeka-w-tle/). Na koniec zaprezentowany został zupełnie nowy utwór – trudno mi po pierwszym wysłuchaniu cokolwiek o nim napisać, ale na razie mnie nie porwał.
To był udany koncert. Lepszy niż ten jubileuszowy zespołu Varius Manx i Kasi Stankiewicz. Dawno nie doświadczyłem tylu wzruszeń. Nie wiem czemu, ale bardziej wierzę zdystansowanej i nieidealnej Anicie niż zdyscyplinowanej Kasi, która po latach znów na poważnie śpiewa "Orła cień".
PS. W tekście wykorzystałem zdjęcie pochodzące ze strony internetowej klubu Stodoła oraz youtubowe nagrania Łukasza Nowierskiego i TVKaWu.