Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak szczerze uśmiechałem się w kinie. I doświadczałem prostej przyjemności obcowania z pięknym obrazem, pięknym dźwiękiem i piękną, ale daleką od przesłodzenia historią. Ktoś to wszystko dobrze wykombinował i właściwie odmierzył proporcje. "La La Land" w reż. Damiena Chazelle od tygodnia gości na ekranach polskich kin, przyciągając coraz liczniejsze grupy widzów. To też z pewnością efekt czternastu nominacji do Oskara – nie można przecież nie zobaczyć filmu najbardziej liczącego się w tym roku w oskarowym wyścigu. Opinie znajomych na jego temat są różne – od pochwał do krytyki (że za nudny, za długi, zbyt hollywoodzki). Jako Mjuzz największą uwagę skupiłem oczywiście na dźwiękach A tych, jak na musical przystało, nie brakuje. Co najważniejsze, są idealnie skorelowane z fabułą i klimatem filmu. Od paru dni zasłuchuję się w soundtracku – dawno nie dostałem porcji tak świetnych kompozycji, które czerpią z najlepszych musicalowych tradycji. Pogodnych, ciepłych. Również romantycznych. Flirtujących z jazzem (wszak główny bohater marzy o posiadaniu własnego klubu jazzowego). Całość jest dziełem Justina Hurwitza, Benja Paska oraz Justina Paula.
Może Ryan Gosling i Emma Stone nie są wybitnymi wokalistami, ale to właśnie ich aktorskie wykonanie utworu "City of Stars" prześladuje mnie od pierwszego wysłuchania i porusza głęboko uśpione pokłady mej wrażliwej natury Do tej piosenki mam tylko jedno zastrzeżenie – jest za krótka.